sobota, 15 stycznia 2011

Wrażeń nie ma końca :-)

Nie to żeby czasu nie było na pisanie czy tematów bo dzieje się dużo… Siedzi we mnie potężny leniuch! Najchętniej przespałby całą zimę a lato spędził wylegując się nad jeziorem :).
Co nowego? Po przerwie półrocznej powróciłam do jeździectwa (a raczej kaleczenia tego pięknego sportu, ale zwał jak zwał) czego efektem jest brak możliwości normalnego chodzenia, sen także utrudniony. Czuję się jak po pierwszym razie – tym konnym oczywiście ;). Prawdą jest wiec, że narząd nie używany zanika a proces odnowy potrwa. Zestresowana byłam jak nigdy. Przyszłam z ciśnieniem chyba 300/250 i pulsem około 400 – no bo jak tu do konia po niemiecku?! Wyobrażacie sobie?! Nie dość, że odezwać się czasem trzeba to jeszcze zwierzę nieszczęsne zrozumieć ;-) no i instruktora rzecz jasna. Dodatkowo trzeba było się zameldować, odnaleźć nauczycielkę… Stres, stres, stres! Przeżyłam jakoś dzięki wcześniej przygotowanej ściądze ze słówkami niezbędnymi czyli: gryźć, kopać, upadać hihi :-). Okazało się, że zrozumiałam instruktorkę, konia i nawet pana z baru. Pierwsza normalna stadnina – można pić, palić i jeść, nawet na tablicy przed wejściem wyraźnie napisano w takiej oto kolejności: ESSEN, TRINKEN, REITEN (niem. jedzenie, picie, jazda konna), a co do papierosów to wdziałam, że pali większość jeżdżących (Stresujący sport? Spotkałam się już z opiniami, że co poniektórzy przeklinać nauczyli się zaraz po rozpoczęciu nauki jazdy… a niby to kontakt ze zwierzętami uspokaja…). Nie znęcali się nade mną tak solidnie jak moja Ania, ale miejmy nadzieję, że nie chcieli przestraszyć i poprawią się jeżeli tylko ja dojdę do siebie. Zapisana na kolejną lekcję jestem, już czekam i tęsknię za przepięknym uparciuchem Alabastrem.
Poza tym to odwilż jak wszędzie…
Mała Sofia wiecznie chora (żłobek to żłobek, Polska, Dojczland czy Australia – bez różnicy). Od tygodnia zna słowo „nie” i nawet dodaje to tego specyficzny gest głową, a więc żegnaj piękny świecie, tutaj zaczęły się schody :-).
Rodzice małej opętani na punkcie produktów z napisem „BIO”. Czasami dostaję listę, pakuje małą i idziemy do EKO marketu. Płacimy niemało i coraz częściej wydaje mi się, że kosztuje tylko etykietka (no w 65% co i tak za dużo). Takie na przykład „mleko bez laktozy”, hmmm… wyobrażacie sobie jak bardzo je należy przetworzyć, aby pozbyć się tego specyficznego cukru? Napis BIO posiada… Śmiech! Gdyby jeszcze pochodziło z jakiejś zapadłej mazurskiej wsi… ale też nie – wielka mleczarnia w Berlinie. A może jest na sali ktoś kto wytłumaczyłby mi ten problem jakoś logicznie?
Sobota sobotą, ale może w końcu uda nam się przykręcić półki na buty kupione miesiąc temu. Wypadałoby!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz